Marina Mockałło
Niczego już się nie boję Ukraina – Polska
Urodziłam się w Charkowie na Ukrainie w byłym ZSRR i chociaż wiodłam surowe życie, dało mi ono mocny fundament. Nauczyło mnie, że jeśli chcesz być sobą i czymś się wyróżniać, musisz być silna, nie wstydzić się swoich poglądów i swojej inności. Drugą życiową zasadę wpoił mi sport, gdyż od pierwszej klasy szkoły podstawowej pływałam w znanym sportowym klubie Dynamo, a na studiach doszło nurkowanie i pływanie pod wodą. Otóż sport nauczył mnie, że najważniejsze to odważyć się i wejść w proces (czyli skoczyć do basenu na zawodach lub do morza z akwalungiem), a następnie dać z siebie wszystko. Później, gdy przerabiałam każdą kolejną życiową lekcję, stosowałam właśnie tę zasadę – przełamywałam strach i wchodziłam w proces, żeby potem włożyć całe serce w to, co robię.
W poszukiwaniu znaków
Kiedy po raz pierwszy zastosowałam te zasady? Wszystko zaczęło się, gdy poznałam mojego pierwszego męża na Kaukazie, gdzie jeździłam na nartach. Nie przeczuwałam, że ten dzień będzie punktem zwrotnym na mapie mojego losu. Po kilku miesiącach przyjechałam do Polski, gdzie rozpoczęłam nowe życie. Mąż miał duży potencjał, którego niestety nie rozwinął. Wspaniale radził sobie finansowo, więc – chociaż skończyłam w Charkowie Politechnikę – mogłam rozpocząć studia na drugim kierunku. Wybrałam filologię rosyjską na Uniwersytecie Warszawskim. Zostałam przyjęta od razu na drugi rok i zaczęłam studia mając już jedną córeczkę. W trakcie studiów urodziłam jeszcze dwie. Nie mogłam pojąć, dlaczego wszyscy mi współczuli, że tak ciężko jest studiować i wychowywać małe dzieci. Mnie to wszystko fascynowało, a jeśli robisz to, co kochasz, nie jest to trudne. Byłabym w pełni szczęśliwa, gdyby nie okazało się, że mój mąż miał ogromne problemy z alkoholem, a przy tym nienawidził mojej inności, która była nieodłączną częścią mnie: pogody ducha, odwagi, niepohamowanego pragnienia ciągłego rozwoju. I tak zaczęła się moja kilkuletnia walka o prawo do bycia sobą. Jego „metodą wychowawczą” było odcięcie mnie od finansów. Musiałam sama zarabiać na dom i dzieci. Po ukończeniu studiów dostałam wprawdzie pracę na Akademii Teologii Katolickiej jako lektor języka rosyjskiego, ale nie zarabiałam tam wiele.
Pewnego dnia ktoś zgłosił się do mnie z prośbą o przetłumaczenie na język rosyjski nowatorskiej książki z dziedziny ekonomii. Był to mój pierwszy prawdziwy sukces. Po tak udanym początku otworzyłam własną firmę tłumaczeniową. Jednak czego bym nie robiła, ile zamówień bym nie miała, brakowało mi pieniędzy na opłacanie przedszkoli, prywatnych szkół i zajęć pozalekcyjnych moich dzieci. Bywałam w ciężkiej sytuacji, ale zbyt mocno kochałam życie, by się załamywać. W tym czasie doświadczyłam pierwszej namacalnej pomocy Opatrzności: stałam na ulicy i myślałam, jak zorganizować Pierwszą Komunię starszej córki. Nagle wiatr przywiał do moich stóp banknot o najwyższym, na tamte czasy, nominale. Mogłam kupić dla niej sukienkę i urządzić przyjęcie. Poczułam wtedy miłość i opiekę Stwórcy. Później niejednokrotnie otrzymywałam pomoc i podobne znaki. A skoro tak, to uznałam, że robię to, co należy.
Byłam skupiona na dalszych możliwościach rozwoju. Pewnego dnia włączyłam Teleexpress i dowiedziałam się, że na wszystkich komendach warszawskiej policji drastycznie brakuje tłumaczy języka rosyjskiego. Wydrukowałam kilkanaście wizytówek i nie minęły dwa dni, a pracowałam już przy przesłuchaniach na komendach i w prokuraturach w całej Warszawie. Dziś wspominając swoje początki myślę, że w odnalezieniu właściwej drogi pomogła mi właśnie praca w policji.
Wyjeżdżając do Polski zostawiłam na Ukrainie swoich przyjaciół i ukochanych rodziców. Moje dzieciństwo i lata studenckie. Długoletnie przyjaźnie, nocne kuchenne dyskusje i domowe koncerty, czytanie zabronionych książek Sołżenicyna i innych autorów wydanych w drugim obiegu. Musiałam pożegnać chodzenie po pięknych górach na Krymie i Kaukazie, ogniska, studenckie obozy nad morzem Czarnym, nurkowanie. To wszystko było specyfiką mojego kraju i nie znalazłam tego w Polsce. A jednak zawsze czułam się mocno oddzielona od Związku Radzieckiego z całym jego absurdem i obojętnością w stosunku do każdego człowieka, gdzie trzeba być zawsze na baczność i gdzie walka o poglądy oraz wolność wyboru na starcie jest zdana na porażkę. Wyjechałam z własnego kraju z uczuciem żalu i niespełnienia. W ciągu kilku lat pracy w policji, gdzie tłumaczyłam przesłuchania moich rodaków: poszkodowanych i złoczyńców, poznałam chyba wszystkie warstwy społeczne – naukowców, profesorów, lekarzy, kierowców, wojskowych, emerytów przyjeżdżających do Warszawy z towarem na handel i wywożących towar na sprzedaż do rodzinnych stron, stojących na bazarach, w mróz i upał. Poznawałam ich problemy, życie, dążenia i marzenia. Oni przynajmniej nie poddawali się – dawali z siebie wszystko, by w warunkach dzikiej pierestrojki stworzyć sobie godne życie. Czułam, jak otwiera się moje serce i poszerza świadomość. Zrozumiałam, że mój kraj to ludzie, a nie garstka twardogłowych, którzy sprzedali swoje dusze i sumienie diabłu. I chociaż dopiero w Polsce poczułam prawdziwą wolność, miłość do ludzi z byłego Związku Radzieckiego mocno zakotwiczyła w moim sercu. Miłość i chęć, by chociaż w jakimś stopniu im pomóc. Kilka tych historii opisałam i wysłałam na konkurs na najlepszy reportaż ogłoszony przez Gazetę Wyborczą. Zajęłam w nim 3. miejsce.
Tymczasem moja firma się rozwijała. Miałam coraz więcej pracy: na uczelni, w policji, przy innych tłumaczeniach. Wystąpiłam z referatem na międzynarodowym kongresie tłumaczy przysięgłych, gdzie wszyscy bili mi brawo. Miałam jednak niejasne przeczucie, że to nie jest dokładnie to, co mam w tym życiu robić. W mojej głowie coraz częściej pojawiało się pytanie, jaki jest cel mojego życia, po co przyszłam na Ziemię? Poza tym im większe odnosiłam sukcesy, tym bardziej narastała agresja i nietolerancja mojego męża, który widział mnie tylko w roli kucharki, sprzątaczki i niani. Często ba łam się wracać do domu. Moje dzieci żyły w ciągłym napięciu i lęku. Kiedy byłyśmy radosne i szczęśliwe, mój mąż natychmiast mnie atakował. Serce mi się kroiło. Zaczęłam miewać mys1i samobójcze, nie widziałam wyjścia z tej sytuacji. Czułam1 że wszystko1 co robiłam1 było złe. Kiedy próbowałam rozmawiać o tym z moim mężem, zawsze słyszałam: ,,Nie podoba Ci się? Wracaj do Charkowa, nic Cię tu nie trzyma!”. Jak większość kobiet w podobnej sytuacji1 bałam się rozwodu ze względu na dzieci. Jak na ich osobowość wpłynie dorastanie bez ojca? Ale było coraz gorzej. Do sadyzmu emocjonalnego doszły próby przemocy fizycznej. Wtedy powiedziałam sobie: ,Dość!”. Życie jest zbyt piękne i drogocenne. Nikt nie zawróci mnie z mojej drogi.
Podążaj za Koziorożcem
W tym czasie otrzymałam polskie obywatelstwo. I chociaż obiektywnie moje życie wyglądało na udane, byłam coraz bardziej nieszczęśliwa. Pewnego dnia kolejny raz przeglądałam moją ulubioną. książkę „Mistrz i Małgorzata” i zatrzymałam się na następującym fragmencie rozmowy Poncjusza Piłata z Jezusem:
– Na co chcesz, abym przysiągł? – zapytał z ożywieniem uwolniony z więzów. – Choćby na własne życie – odpowiedział prokurator. – Najwyższy czas, abyś na nie przysiągł, bo wiedz o tym, że wisi ono na włosku. – Czy sądzisz hegemonie, że to tyś je zawiesił na włosku? – zapytał więzień. – Jeśli sądzisz tak, bardzo się mylisz. Piłat drgnął i odparł przez zęby: – Mogę przeciąć ten włosek. – Co do tego także się mylisz – powiedział z powątpiewaniem aresztowany, uśmiechając się dobrodusznie. – Przyznasz, że przeciąć ten włosek może chyba tylko ten, kto zawiesił na nim moje życie.
Wtedy zrozumiałam: o mojej misji na Ziemi decyduje moja dusza i żaden człowiek nie ma prawa zawrócić mnie z tej drogi. Wyjechałam na dwa tygodnie do mojej znajomej do Niemiec, żeby trochę ochłonąć i pomyśleć, co muszę w życiu zmienić. Miałam nadzieję, że znowu dostanę jakiś znak, który poszerzy ciasne granice mojego świata. Nie przypuszczałam jednak, że ten wyjazd będzie kolejnym przełomowym momentem. Przez cały pobyt w Niemczech pytałam moich Przewodników: ,,Po co przyszłam na tę Ziemię, jaki jest mój plan? Czuję, że muszę robić coś innego, tylko co?”. Ostatniego dnia pojechałyśmy z koleżanką do Heidelbergu. Moja znajoma powiedziała nagle: ,,O, nowy sklep, jeszcze go nie widziałam. Nazywa się Koziorożec. Wejdziemy?”. Jestem spod znaku Koziorożca, wiedziałam zatem, że znajdę tam coś ważnego. Była to moja pierwsza w życiu wizyta w sklepie ezoterycznym i nigdy nie zapomnę głosu, który pojawił się w mojej głowie: ,,To będziesz robić!”
Życie jest zmianą
I tak po dwóch miesiącach, w samym centrum Warszawy, otworzyłam własny sklep ezoteryczny – pierwszy w Warszawie, drugi w Polsce. Otworzyłam go bardzo szybko. Wszystkie przeszkody znikały natychmiast. Nie miałam samochodu, jeździłam do hurtowni z reklamówkami, wracałam taksówką. Meble znalazłam w tanich komisach meblowych, nawet na śmietniku. Już po kilku miesiącach niektórzy wydawcy podpisali ze mną umowy i przysyłali książki na zamówienie. W tym czasie wiele się uczyłam, wzrastałam wraz ze swoim sklepem. Pojechałam po remedia feng shui do Hongkongu, gdzie znalazłam sklepy i pracownie prawdziwych mistrzów feng shui. Odbyłam podróż do Nepalu, by nawiązać kontakt z producentami leczniczych kadzideł tybetańskich. Starałam się, by wszystkie książki i remedia z mojego sklepu służyły tylko jednemu: podwyższeniu wibracji i poszerzeniu wiedzy klientów.
,,Akceptuj zmiany i otwórz się na to, co nieznane”.
Wciąż jeszcze ciągnęło mnie do tłumaczeń. Kilku zaprzyjaźnionym wydawcom radziłam, jakie pozycje rosyjskich autorów warto wydać, umożliwiałam im kontakty z autorami, pomagałam przy podpisywaniu umów, tłumaczyłam książki na język polski. Kontynuowałam też pracę na uczelni. Pewnego dnia usłyszałam od kogoś z Centrum Kultury Rosyjskiej, do którego zabierałam swoich studentów na pokazy filmów w wersji oryginalnej, że w Moskwie mieszka niesamowita kobieta, jasnowidzka, autorka wielu mistycznych książek – Ałła Ter-Akopian, która chciałaby wydać swoje książki w Polsce, ale nikt jeszcze nie dał rady ich przetłumaczyć. Natychmiast pojechałam do Moskwy przekonana, że na pewno przetłumaczę teksty i jak zawsze odniosę sukces. Spotkałam się z panią Ałłą w jej mieszkaniu na Arhacie. Rozmawiałyśmy do białego rana. Przywiozłam do Warszawy kilka jej książek z prawem do tłumaczenia i wydania. Niestety, mnie również się nie udało. Teraz rozumiem, że wibracje jej książek były o wiele wyższe niż moje w tamtym czasie. Zadzwoniłam do niej pełna skruchy i przyznałam się, że nie udało mi się przetłumaczyć ani jednej z jej książek. ,,Nie szkodzi kochana!” – usłyszałam. – ,,Nie spiesz się. Twoim przeznaczeniem jest rozświetlać w głowach tysiącom Polaków”. Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam, z wyjątkiem najbliższych. Nie chcę, by zabrzmiało to jak przechwalanie się, ale miałam to szczęście, że Ałła wypowiedziała na głos moje przeznaczenie. Przez wszystkie późniejsze lata, spędzone na tłumaczeniu kolejnych książek lub pisaniu artykułów, zastanawiałam się, czy komuś to pomaga i czy to właśnie jest zgodne z moją misją.
Tymczasem sklep rozwijał się, uruchomiłam sprzedaż wysyłkową, a sama uczyłam się uzdrawiania i pracy z energią. Zaczęłam organizować warsztaty i szkolenia, a także sama w nich uczestniczyć, więc silą rzeczy musiałam zrezygnować z uczelni i pracy w policji. Nauczyłam się nie bać zmian i bez strachu- żegnać wszystko, co się skończyło, nie myśląc o przeszłości. Rozwiodłam się z mężem i zaczęłam następny okres w swoim życiu.
Prawo przyczyny i skutku
Nowy rozdział zaczęłam jako wolna osoba, która decyduje o sobie, swoich dzieciach i swoim rozwoju. Miałam własne mieszkanie, rozwijający się biznes, wielu przyjaciół i otaczałam się ciekawymi ludźmi, których skupiał sklep. Moje dziewczynki były piękne, zdrowe, utalentowane. Kupiłam samochód dostawczy. W dalszym ciągu uczyłam się sztuki uzdrawiania i okazało się to dla mnie bardzo naturalnym i pięknym procesem. Nie zastanawiałam się, co powinnam robić. Podążałam za głosem serca, robiłam to, czego pragnęła moja dusza. Kochałam to, co robiłam, kochałam ludzi, którzy mnie otaczali i miejsce, w którym mieszkałam, czyli byłam prawdziwie szczęśliwa. Dzisiaj już wiem, że gdy w życiu wszystko dobrze się układa i przez dłuższy czas nic się nie zmienia, oznacza to kłopoty. Nasze życie to ciągła zmiana. Jeżeli marzycie, by Wasze życie było szczęśliwe, bezproblemowe i ustabilizowane, mogę Was zapewnić, że tak nie będzie! Co więcej, trzeba marzyć, by w naszym życiu zmiany następowały ciągle. U mnie transformacja nastąpiła na polu energetycznym. Skończyła się sielanka. Musiałam stawiać czoła zawiści, zazdrości, nieżyczliwości i oczernianiu ze strony innych. Zaczęła się moja nowa przygoda polegająca na poznawaniu świata energii, która trwała kilkanaście lat. Był to chyba najtrudniejszy i najbardziej fascynujący okres mojego życia. W głowie rodziły się pytania, na które nie mogłam znaleźć odpowiedzi w żadnej z książek. Wiedziałam, że najważniejsze rzeczy dzieją się gdzieś na planach subtelnych energii niewidzialnych i właśnie to „coś” stanowiło przyczynę złego samopoczucia, chorób i gwałtownego pogorszenia sytuacji firmy. Jedyna nauka, która dawała odpowiedzi, to własne doświadczenie, zazwyczaj bolesne, oraz podpowiedzi z poziomu mojego Wyższego Ja, od którego zaczęłam dostawać coraz bardziej klarowne i głębokie komunikaty. Przeżyłam ataki energetyczne ze strony dużych grup i sekt, które skupiały osoby po tak zwanej „ciemnej stronie mocy”. Nikt nie mógł mi pomóc, bo nikt nie posiadał odpowiedniej wiedzy i możliwości. Wiedziałam, że chronią mnie Boskie Siły. W przeciwnym razie niemożliwym byłoby przeżyć to wszystko w zdrowiu, na etapie ciągłego rozwoju. Tę trudną naukę przypłaciłam własną energią, czasem i cierpieniem. Ale co najważniejsze, stałam się prawdziwą ekspertką w pracy z energią. Mogłam pomóc każdemu człowiekowi, w każdej sytuacji, np. kiedy lekarze stwierdzali nieuleczalną chorobę, kiedy ktoś został złapany w sieci sekty, czy kiedy tak zwana konkurencja zaczynała niszczyć czyjąś firmę energetycznie.
W tym czasie poznałam prawdziwą miłość mojego życia. Mieliśmy wspólne ideały, cele i wartości: pomaganie ludziom i zdobywanie wiedzy. Mój drugi mąż, Bogusław, prowadził dużą firmę budowlaną i był Wielkim Mistrzem reiki. Stopniowo świat energii pochłonął nas całkowicie niczym ocean. Bogusław zamknął firmę i poświęcił się tylko uzdrawianiu ludzi i ich problemów. I chociaż już wtedy odnosiliśmy sukcesy w pracy uzdrowicielskiej, nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego rezultat często nie był trwały. Mijało kilka miesięcy, czasem lat i do naszych pacjentów powracały symptomy chorób. Bywało i tak, że z kilku osób, które miały ten sam problem, wyzdrowiała tylko jedna. Dlaczego nie udało się pozostałym?
Jest takie prawo kosmiczne, prawo inicjacji: ,,Wołanie zmusza do odpowiedzi”. I tak przyszła do nas nowa wiedza. Na tamte czasy była to prawdziwa rewolucja. Otóż pojawiła się w naszym życiu kobieta fizyk – Ludmiła Puczko, która, podobnie jak my, szukała odpowiedzi i stworzyła całkowicie nowy system uzdrawiania zwany medycyną wielowymiarową. Pojechałam do Moskwy, gdzie miałam szczęście poznać osobiście tę wspaniałą kobietę. Czytałam jej książki przez całą noc. Nie zauważyłam nawet że nastał poranek i dostałam gorączki. Zrozumiałam wszystko – cel naszego istnienia, wielowymiarowość istoty człowieka, co wpływa na jego los i co można zrobić, by móc to zmieniać. Uświadomiłam sobie, że wszystko, co się z nami dzieje, to tylko skutek, widzialny i odczuwalny. Stoi za nim przyczyna która jest niewidzialna. Przyczyna jest zawsze w nas i tworzymy ją sami. Składa się na nią nasza. przeszłość karmiczna, błędy tego życia, myśli, emocje, wybory, światopoglądy, niespełnienia naszej misji. To wszystko tworzy przyczyny, które znajdują się w naszym polu i wcześniej czy później materializują się, przyjmując formę konkretnego rezultatu. I dlatego nic nie zmieni się w naszym życiu – czy to wyjście z choroby, czy rozwiązanie problemów o innym charakterze – jeśli nie usuniemy przyczyn. Istnieje jeszcze jedna grupa przyczyn: negatywne oddziaływanie innych ludzi, czyli tworzenie sztucznej przyczyny- programów wywołujących choroby, podporządkowanie, zatrzymywanie nas w rozwoju, zablokowanie w nas radości, mocy, różnego rodzaju boskich energii. Tego właśnie tak brakowało w naszej układance, a coraz więcej osób przychodziło do nas po pomoc z problemami zdrowotnymi, uczuciowymi lub finansowymi. Postanowiliśmy więc przetłumaczyć i wydać pierwszą książkę Puczko, aby każdy, kto będzie chciał, mógł sobie pomóc. Książkę wydaliśmy razem z Andrzejem Wójcikiem, właścicielem wydawnictwa KOS, które publikuje książki na temat szeroko pojętego rozwoju osobistego. Łączyły nas z Andrzejem przyjaźń i lata współpracy – w swoim sklepie sprzedawałam książki jego wydawnictwa. Wzięłam nawet kredyt na wydanie trzech pozycji, które sama przetłumaczyłam, ale w tym samym roku został wprowadzony podatek VAT na książki. Rynek księgarski załamał się, księgarnie zamykały się jedna po drugiej. My również byliśmy zmuszeni zamknąć nasz sklep. Zostałam z niespłaconym kredytem hipotecznym. Jedynie, co nam pozostało, to nasza wiedza i umiejętności. I wiara w to, że nic w moim życiu nie dzieje się bez przyczyny. Widocznie muszę wejść na wyższy poziom, a żeby tak się stało, muszę przyjąć bez strachu powstałą sytuację, dać z siebie wszystko i wpuścić w swoje życie więcej energii, czyli stare przekonania zsynchronizować z nową sytuacją.
,,Sytuacja, która z naszego punktu widzenia jest negatywna, służy temu, by nakierować nas na to, co dla nas najlepsze”.
Na trzecią książkę- ,,Medycynę Wielowymiarową” – zabrakło nam pełnego wkładu 50%, na który umawialiśmy się z wydawnictwem, a zyski z wydanych poprzednio książek były mizerne i rozłożone w czasie. Bank bezlitośnie upominał się o raty kredytu, który wzięłam pod mieszkanie. Byłam zmartwiona całą sytuacją, więc spotkaliśmy się z Andrzejem Wójcikiem w Warszawie. Wtedy usłyszałam historię wydawnictwa KOS. Andrzej był jeszcze studentem, kiedy znajomy zaproponował mu i jego dwóm przyjaciołom wydanie książki „Uzdrawianie wg metody Silvy”. Dla biednych studentów, po przeliczeniu wkładów i zysków, taka propozycja okazała się życiową szansą. Podzielili obowiązki – Andrzej przeprowadził się z Katowic do Warszawy i odpowiadał za stronę techniczną. Książka była rozchwytywana przez wszystkie hurtownie, a niemały wówczas nakład w ilości 10 tysięcy egzemplarzy sprzedał się w zawrotnym tempie. Okazało się jednak, że jeden kolega wyprowadził pieniądze z firmy. Udało im się uratować jakieś okruchy i oddać długi, czyli pożyczone pieniądze na wydanie książki. Czy była to przegrana? Andrzejowi tak się wtedy wydawało, ale zrozumiał, że dzięki temu doświadczeniu nauczył się wydawać książki i że powinien robić to dalej. ,,Gdyby nie ta sytuacja, moje wydawnictwo by nie powstało. Planowaliśmy wydać tylko tę jedną książkę, podzielić zyski i wrócić na studia” – podzielił się z nami swoją refleksją Andrzej. – ,,A więc to, że zostaliśmy okradzeni, zainspirowało nas do otwarcia wydawnictwa” – podsumował. W swoich dziejach KOS przeżył jeszcze kilka trudnych chwil i po każdym upadku przychodziło zwycięstwo.
Dzisiaj uważam, że to, że wtedy nie udało nam się z wydawaniem książek, było jak najbardziej korzystne. Na pewno żyłoby się nam wygodniej i mielibyśmy więcej wolnego czasu, ale mniej uwagi poświęcalibyśmy na swój rozwój. To było tak, jakby niewidzialna ręka zawróciła nas we właściwym kierunku.
Metoda trzech wariantów
Mimo niepowodzeń jakoś sobie radziliśmy. Ilość klientów rosła stopniowo, ale wystarczało tylko na to, żeby spłacić ratę kredytu. Wisiało nade mną widmo utraty mieszkania. W tym okresie dużo pracowałam nad swoimi negatywnymi emocjami, lękami. Minęło zaledwie kilka miesięcy, kiedy dostaliśmy propozycję wystąpienia z wykładem na I Londyńskich Targach Ezoterycznych, organizowanych przez Polaków i dla Polaków. Długo namawiano nas na przyjazd do Londynu. Cały ten wyjazd, z opłatą za możliwość wykładu, kosztował tyle, ile dwie raty kredytu. W tamtych czasach wszystko przeliczałam na raty. Jechać czy nie jechać? Rozzłościłam się. Jeśli moje życie będzie zależało od płacenia kredytu, to ja tak nie chcę!
Postanowiliśmy, że jedziemy. Przyjęliśmy z Bogusławem trzy możliwe warianty (zawsze tak robimy, gdy podejmujemy ważne decyzje): 1. Nasz wyjazd będzie tak nieudany, jak to tylko możliwe. Nikogo nie zainteresuje to, co robimy.Powiedzą: ,,Nie chcemy was tu więcej widzieć!”. 2. Przerośnie nasze oczekiwania. Wszyscy będą zachwyceni naszą wiedzą, będą chcieli organizować warsztaty, konsultacje. 3. Będzie tak, jak planujemy. Wyjazd będzie fajny, wygłosimy wykład i wrócimy do domu.
Przyjmujemy każdy wariant, bo wszystko przychodzi od Boga i wszystko dzieje się dla naszego dobra. O dziwo, wyjazd przebiegł według wariantu numer 2. I tak już zostało. To był kolejny punkt zwrotny na mapie mojego życia. Już od kilku lat spędzamy większość czasu w Londynie. Zmieniliśmy się. Pozbyliśmy się lęków i wewnętrznych blokad. Podnies1iśmy swój poziom energetyczny i profesjonalny. Zaproszono nas do Berlina, gdzie również planujemy otworzyć swoją firmę, a także do Edynburga i Stanów Zjednoczonych. Poznaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, a najważniejsze – pomogliśmy wielu z nich. Nie ma dla mnie większej radości niż widzieć, jak życie innych zmienia się na lepsze dzięki naszej pomocy.
,,Wszystko, co się wydarza, jest właściwe”.
Gdy wspominam ten okres mojego życia, zdaję sobie sprawę, że mój statek płynął według bardzo dokładnie wytyczonego kursu i kiedy zbaczałam nieznacznie z drogi, jakaś niewidzialna ręka delikatnie zawracała mnie na wytyczony kurs. Ponieważ gdy przestajesz obwiniać innych i siebie za swoją sytuację, kiedy szukasz przyczyny w sobie, nie boisz się zmian, pracujesz nad swoimi blokadami i niedoskonałością, kochasz to, co robisz, zaczynasz coraz bardziej żyć w miłości do siebie i innych, nagle uświadamiasz sobie, że jesteś twórcą swojego życia, że Bóg działa przez Ciebie i jeśli do tego Twoje cele wchodzą w rezonans z programami boskiej ewolucji, Twój wyższy plan – tam, gdzie jest zapisana Twoja misja – zaczynają z Tobą współdziałać i tworzą warunki do realizacji i zmiany. Dlatego moja ulubiona mantra to: ,Jeśli dzieje się w Twoim życiu coś nie tak, jak chciałaś, to będzie jeszcze lepiej. Bo zawsze jest dobrze, kiedy realizujemy swoje misje i plan swojej duszy”.
Za głosem serca
To porównanie mojego życia z płynącym statkiem powraca do mnie, ponieważ, jak już wspominałam, dostawałam wiele znaków na swojej drodze. Jeden z nich szczególnie zapadł mi w pamięć. Wiele lat temu byłam z córkami w Turcji na wakacjach. Znalazłyśmy dziką plażę na skraju miasta, gdzie, oprócz nas, nie było żywej duszy, żadnej motorówki, łódki, nic. Przed wyjazdem poszłam pożegnać się z morzem. Zawsze tak robię. Stałam na klifie i dziękowałam wspaniałemu morzu Egejskiemu. Wysłałam mu miłość i wdzięczność, a następnie wrzuciłam do morza wszystkie drobne, które mi zostały. Nagle dostałam impuls. Zapytałam morza, co ze mną będzie, jaka przyszłość mnie czeka. W tym momencie zza klifu wypłynął piękny żaglowiec, pierwszy od dwóch tygodni naszego pobytu w tym miejscu. I rzeczywiście, mój statek wypłynął w pewnym momencie na otwarte morze, żeby tak się stało, potrzebna była wiara, że wszystko, co się wydarza, jest właściwe. I odwaga, by podążać za głosem serca.
Cały czas jestem w podróży przez życie. Nauczyłam się akceptować zmiany, żegnać to, co wygodne i stabilne oraz otwierać się na to, co nieznane. Nie wiem, dokąd statek mojego życia mnie zabierze, jakie będą kolejne porty, ale jestem podekscytowana tym, co przede mną. Ta niewiadoma pomaga mi być obecną tu i teraz, w pełni skupioną na pracy nad sobą.